Akara pomarańczowopłetwa Aequidens sp.


(Przedruk elektroniczny za zgodą PZA z czasopisma "Akwarium" nr 2/92)

Marek Mierzwiak

      Prawdę powiedziawszy, to akwarystą byłem dopiero kilka miesięcy i udało mi się rozmnożyć tylko ślimaki, kiedy wszedłem do sklepu zoologicznego z mocnym postanowieniem, że w moim 120 litrowym akwarium muszą pływać piękne, kolorowe ryby. Chciałem kupić barwniaki czerwonobrzuche albo kilkadziesiąt neonów Innesa (już sobie wyobrażałem ławice tych olśniewająco błyszczących ryb), gdy sprzedawca zaproponował, abym kupił tę, nie opisaną jeszcze naukowo, akarę pomarańczowopłetwą.
      I mimo, że w sklepowym zbiorniku nie prezentowała się zbyt ładnie - zdecydowałem się. Kupiłem pięć ryb, trzy mniejsze, które miały być samiczkami (i okazały się, że faktycznie były) i dwie większe, które miały być samcami.
      Wybór mój - i sprzedawcy okazał się trafny - ryby w moim akwarium dobrze karmione rosły dosłownie jak na drożdżach. Po dwóch tygodniach można było doskonale zauważyć, że faktycznie te mniejsze to samiczki, a te większe ryby, poruszające się bardziej majestatycznie - to samca.
      Życie w akwarium przebiegało spokojnie, akary mające zapewnione dobre warunki do rozwoju, rosły w zastraszającym tempie. I nagle, dwa miesiące po wpuszczeniu do zbiornika zauważyłem dziwną sytuację. Dwie samice dosłownie stały wśród roślin w jednym rogu akwarium, w drugim przebywał samiec, natomiast para, która dobrała się, strzegła doniczki, na ściankach której złożona była ikra. Nie chcąc eksperymentować z pierwszą ikrą, przełożyłem ją natychmiast do osobnego zbiornika, oczywiście wlewając do niego wodę z akwarium ogólnego, podnosząc jednak jej temperaturę o 2°C i obficie ją napowietrzając. Samica wraz z samcem z furią atakowała moją rękę, kiedy chciałem wyciągnąć doniczkę, tak że musiałem odganiać ryby siatką. Po kilku godzinach życia w akwarium wróciło do normy. Znowu cała piątka pływała zgodnie.
      W małym zbiorniku kilka ziarnek ikry spleśniało i te zbielałe ziarna natychmiast usunąłem pipetą , natomiast z pozostałych zaczęły po 48 godzinach wykluwać się larwy. Zbierały się w rogu akwarium podskakując niezdarnie. Po dalszych kilkunastu godzinach, kiedy zresorbowały już woreczek żółtkowy, przeobraziły się w małe rybki i wówczas to zacząłem im podawać pierwszy pokarm; na zmianę nicienie mikro, minimalne ilości suchego witaminizowanego pokarmu, zdmuchnąłem też z palca trochę mleka w proszku. Cały czas myślałem tylko o jednym - podać tyle pokarmu, aby ryby go zjadły, inaczej spleśnieje i może zatruć wodę i cały narybek.
      Ryby rosły szybko pływając ławicą w małym zbiorniku. Musiałem kupić następne akwarium, tym razem 80-cio litrowe. Po wpuszczeniu do tego zbiornika narybek akary pomarańczowopłetwej prezentował się wspaniale. Jak się później okazało, 350 ryb tworzyło ławicę, która przemieszczała się to w jedną to w drugą stronę.
      Do menu ryb zacząłem dodawać larwy widłonogów i larwy solowca, a po trzech tygodniach mrożoną, ale tartą ochotkę. Straty były minimalne, padło mi dosłownie sześć ryb i byłem okropnie dumny, że udało się doprowadzić kupione przeze mnie ryby do rozrodu i że narybek odchowałem.
      Tymczasem w akwarium, gdzie mieszkały dorosłe już akary, dobrała się następna para. Pewnego wieczoru zaobserwowałem, że samiec zaczyna ustawiać ryby po kątach, a samica pyskiem czyści lignit spoczywający na dnie. Po dwóch godzinach zaczęła składać na to oczyszczone miejsce ikrę, którą samiec natychmiast zapładniał. Był to fascynujący widok, to ciągłe nawracanie, przyciskanie do lignitu i równiutkie składanie ikry. Trwało to ponad godzinę.
      W tym czasie (a później też) pozostałe ryby w zasadzie nie wypływały ze swoich rogów akwarium. Z wysoka obserwowały, co dzieje się na dole.
      Tym razem nie wyjmowałem lignitu z ikrą do innego zbiornika, chciałem zobaczyć czy pielęgnice, do których to akary pomarańczowopłetwe należą, potrafią pielęgnować swój narybek.
      Kiedy po dwóch dniach wachlowania wody nad ikrą przez samicę (samiec pływał w oddaleniu bacząc, aby nikt się do gniazda nie zbliżył) larwy zaczęły się wykluwać, samica wykopała pyskiem dołek w podłożu i przeniosła tam swoje potomstwo. Wyskakiwało ono co chwilę z dołka, chcąc poznać świat, który je otaczał, ale samica spokojnie w pysku przenosiła niesforne ryby do wykopanego dołka. Po dwóch dniach, kiedy już larwy przeobraziły się w ryby, samica wraz z całym swoim potomstwem wypłynęła na niedaleki spacer. Oczywiście samiec dyskretnie obserwował całą scenę, gotów w każdej chwili do obrony swojej rodziny.
      Hodowla młodych i dojrzałych ryb przebiegała spokojnie. Narybek rósł może troszkę wolniej niż w kotniku, ale udało mi się doprowadzić do tego, że rodzina pielęgnic opiekowała się swoim narybkiem, nie atakowana przez ryby z tej samej rodziny. Zastanawiałem się czasami, co by było, gdyby w moim akwarium znalazły się ryby innych gatunków, czy i wówczas koegzystencja byłaby równie zgodna.
      Gdzieś około roku mieszkały akary ze sobą, gdy nagle wydarzyła się tragedia. Jak opowiadał mi syn (byłem wówczas w pracy), nagle wywiązała się walka między samcami. Trwała krótko; jeden z nich zaatakował drugiego bezpardonowo, trzy, cztery mocne uderzenia w brzuch, i samiec bezwładnie opadł na dno akwarium.
      W tym czasie jeden z kolegów miał samca akary pomarańczowopłetwej i chciał się go pozbyć. Kupiłem go. Był większy od mojego samca, pas pomarańczowy na płetwie grzbietowej i na ogonie miał bardziej intensywny. Po wpuszczeniu do zbiornika nagle zniknął nie atakowany przez żadną z ryb. Po dłuższej chwili udało mi się go znaleźć: był wciśnięty między ścianę akwarium a szklaną doniczkę, do połowy prawie przysypany żwirem. Nad nim "stały" w bezruchu dwie samice. Pomyślałem sobie: "Oj, chłopie, do czego to już doszło, baby zagnały cię w kozi róg". Uwolniłem go z pułapki, ale za chwilę znowu był pod lignitem, a samice warowały nad nim. Wszystko wyjaśniło się nazajutrz, kiedy to znowu na lignicie złożona była ikra, a nad nią samica.
      Miał pecha nowy mieszkaniec akwarium. Przyszło mu poznawać towarzystwo właśnie w chwili, kiedy dobrana para przygotowywała się do tarła. To, że w taki sposób parze tej pomagały pozostałe samice, było dla mnie zupełną nowością. Cóż, przyroda jest cudowną tajemnicą, którą wspaniale jest odkrywać.
      Ryby, których nie muszę chyba opisywać, gdyż zdjęcia lepiej oddają ich wygląd, dorastają do 12-15 cm (samiec), samiczka z reguły jest mniejsza. W czasie tarła nabierają barw bardzo intensywnych: pomarańczowa smuga na płetwie i ogonie, żeby zrymować - aż płonie, błyszczy też całe ciało, które przypomina szmaragdy pomieszane z węgielkami.
      Akary karmiłem ochotką, skrobanym mięsem, rurecznikami, ale również lanymi kluskami i mrożonym szpinakiem. Przebywały w temperaturze 24-25°C, pH 6-7. Są to ryby z nie opisanego dotychczas rodzaju Aequidens. Zamieszkują północno-zachodnią część Ameryki Południowej, żyjąc w wolno płynących, zarośniętych roślinami rzekach tego obszaru. Do tej pory, a moje pierwsze spotkanie z akarą miałem kilka lat temu, nie udało mi się dotrzeć do literatury, która by opisywała ten gatunek i jego rozród.
      Aequidens sp. - czyli akara pomarańczowopłetwa to ryba piękna, majestatyczna i łatwa w hodowli. Radzę spróbować.


"Akwarium" 2/92


strona główna